Yo tu feat. Sponsor. Bolszu a.k.a Mistrz Ceremonii. Wojtas a.k.a WPS played a song Jan 25, 2014 at 05:20 AM. 0 Bo tu sie urodzilem feat. Sponsor Sławomir: tu się urodziłem, dziękuję Ci Mamo! przez Tomasz 1 września 2019. 1 września 2019. Loading Autor niezwykle popularnego hitu Ringtones de Sie werden nichts bekommen - Personalize o seu Android, Apple iPhone, Samsung, HTC, LG e para todos os outros celulares, dispositivos, tablets com o aplicativo PHONEKY para iOS e Android Asphyxiated Circle - Guided By Voices zobacz tekst, tłumaczenie piosenki, obejrzyj teledysk. Na odsłonie znajdują się słowa utworu - Asphyxiated Circle. a ty kiedy zrobisz foto swojego ? tylko proszę wsadź chociaż lampy soczewkowe bo na tych co masz te xeony po prostu oślepiają może ładnie Urodziłem Się - FISHER zobacz tekst, tłumaczenie piosenki, obejrzyj teledysk. Na odsłonie znajdują się słowa utworu - Urodziłem Się. "Tu się urodziłem, tu chcę pracować, tu chcę żyć" Tylko jak? Specjalne posiedzenie komisji infrastruktury w Sejmie. Film to fragment programu - Jan Pospieszalski: Bliżej - Autostrady bankrutów. Minister Sławomir Nowak niemal do ostatniej chwili twierdził, że rząd zadba o przejezdność na Euro 2012. W miniony czwartek oświadczył ostatecznie, że przejezdności jednak nie 6eydxx. Featured On About This Artist TWM 52 listeners Related Tags Add tags There is more than one artist sharing this name. But if you were looking for The Wimshurst's Machine (frequently shortened with TWM) check under the long name version. The Wimshurst's Machine is an award-winning 8-members italian chillout orchestra who play warm, environmental music. The Wimshurst's Machine seamlessly cross from chillout to rock and can leap world borders landing in the Airport at runway progressive electronica. Their music is ideal for big-screen productions. TWMis also the label who publish The Wimshurst's Machine. View wiki View full artist profile Similar Artists TPS 4,240 listeners View all similar artists Rozmowa z Taduszem Brzezińskim o pracy w samorządzie, o współpracy z mieszkańcami i o tym, jak żyje się w RadawnicyJesienią odbyły się przedterminowe wybory sołtysa Radawnicy. Mieszkańcy zdecydowali, że stery po Marcinie Wiącku przejmie Pan. Jak po blisko półrocznym urzędowaniu ocenia Pan tę decyzję? Sytuacja była taka, że poprzedni sołtys zrezygnował w trakcie kadencji. To wynikło nagle. Nie byłem jedynym kandydatem, mieszkańcy wybrali jednak mnie. Choć na dłuższą metę uważam, że w tak dużej miejscowości tych osób zaangażowanych powinno być więcej. Ja sprawuję już wiele innych funkcji: jestem radnym, udzielam się w innych organizacjach społecznych, a także mam własne gospodarstwo. To absorbuje. Wolałabym, żeby sołtysem była inna osoba. Uważam, że im więcej ludzi zaangażowanych bezpośrednio na rzecz społeczeństwa, tym lepiej. Czy jako sołtys wciela Pan swój plan rozwoju dla Radawnicy? W związku z tym, że jestem radnym i z poprzednim sołtysem moje relacje były dobre, to nie muszę tworzyć swoich wizji. To jest bardziej kontynuacja tego, co już zaczęliśmy z poprzednią radą. Poza tym nadal jesteśmy w kontakcie, spotykamy się na zebraniach czy też prywatnie, jak jest ku temu potrzeba. Nasze relacje się nie zmieniły. Największe bolączki Radawnicy to… Na pewno nikogo to nie zdziwi, ale jest to problem infrastruktury drogowo-chodnikowej. Tym bardziej że gminne drogi to głównie drogi nieutwardzone. Co roku trzeba coś z nimi robić. Jedną z ulic, która jest już zaprojektowana do remontu, jest Kościelna. Jako radny wnosiłem o realizację już w tym roku. Radni zdecydowali jednak inaczej, jak się okazuje są pilniejsze sprawy w naszej gminie. Chcielibyśmy zadbać również o nasze obiekty historyczne. A czy też nie jest tak, że Radwanica w ostatnich latach dość sporo uszczknęła dla siebie z gminnego budżetu, dlatego teraz musi poczekać na kolejne inwestycje? Czy dużo? Raczej bym tak nie powiedział. Dużą inwestycją była na pewno sala sportowa, to prawda. De facto to jest jednak obiekt nie tylko dla Radawnicy. Poza tym jeśli już o tym mówimy, uważam, że ta sala i tak powstała z wielkim opóźnieniem. Tutaj przecież zwozi się dzieci z połowy gminy. Brak tego obiektu to była nasza bolączka i to była konieczność, aby w końcu powstała. A jeśli chodzi dalej o Radawnicę, to nie wydaje mi się, aby gmina wiele zrobiła. Cały czas coś się dzieje, ale żeby było tak, że w Radawnicy więcej niż gdzieś indziej, to na pewno nie. Czy to, że łączy Pan stanowiska sołtysa i radnego ułatwia Panu pracę na rzecz Radawnicy? Raczej nie. Ja zawsze byłem zżyty, otwarty dla ludzi. Nawet jeśli zaistniały jakieś sprzeczki, to nigdy nikogo nie przekreślałem. Tę funkcję sołtysa przyjąłem, ale w następnych wyborach chciałabym, aby ktoś inny ją pełnił. W moim przypadku to nic nie zmienia. Ewentualnie przybywa obowiązków. Nie będę ukrywać, że czuję obciążenie. Trudno to wszystko połączyć. Bycie figurantem natomiast mija się z celem. Wspominał Pan o braku chętnych do pracy na rzecz społeczeństwa. Jak to wygląda w Radawnicy? Czy tutaj mieszkańcom się chce? Jest różnie. Nie wiem, jak jest w innych gminach, ale na zebraniu dotyczącym podziału funduszu sołeckiego było zaledwie 30 osób. Na tak dużą miejscowość myślę, że jest to mało. Muszę jednak przyznać, że jeśli dzieje się coś ważnego, co wymaga zaangażowania, to po uprzednim przedzwonieniu i przedstawieniu dokładnie sprawy ludzie przychodzą. Tak więc jeśli trzeba załatwić coś poważnego to jest mobilizacja. To dopiero połowa wywiadu. W dalszej części zadałam takie pytania: A zdarzają się małe konflikty? Im więcej ludzi tym więcej zdań i różnych wizji? Pan póki co trwa na stanowisku. Rozumiem, że współpraca z radą sołecką, a także nowym proboszczem układa się dobrze? Skoro mowa o rozwoju, co nowy rok budżetowy przyniesione Radawnicy? Subskrybuj i czytaj wszystkie artykuły bez ograniczeń[[pay]] A zdarzają się małe konflikty? Im więcej ludzi tym więcej zdań i różnych wizji? Oczywiście nie wszyscy mówią jednym głosem. Pod warunkiem, że jest to konstruktywna krytyka, a nie złośliwa, to dobrze. Są to wskazówki, które budują. Tak jest wszędzie. Udzielam się w kilku organizacjach i moim celem jest łączyć ludzi. Wszystko się sprowadza do jedności do dobrych relacji do wspólnoty. Co z tego, że sołtys chce, jeśli rada ma inne zdanie, a społeczeństwo jest na to obojętne? Możemy tyle ile będą chcieli mieszkańcy. A tutaj jest ta obojętność? Po części tak. Mieszkam tutaj od urodzenia i widzę, że pod wpływem czasu wiele się zmienia. Niekiedy są sytuacje, że gdzieś tam jakieś rzeczy się zaostrzą, uwypuklą, złośliwości doprowadzą do tego, że będzie zgrzyt. Z czasem to jednak przemija. Niektórzy nie wytrzymują wtedy i rezygnują. Zgadza się. Tak było z Marcinem. Mówiłem mu, aby jeszcze dwa lata został, dotrwał do końca kadencji. Potem przecież nie musi już startować. Pan póki co trwa na stanowisku. Rozumiem, że współpraca z radą sołecką, a także nowym proboszczem układa się dobrze? Z poprzedniej rady odeszła jedna osoba. Taka była jej decyzja. Każdy wnosi coś od siebie, ogólnie oceniam, że nasza współpraca jest dobra. Nowy proboszcz na pewno natomiast wniesie wiele dobrego dla parafii. Mieliśmy z nim już jedno spotkanie, na którym zaproponował, aby z automatu sołtysi wchodzili w skład rady parafialnej. Myślę, że to dobry pomysł. Nowy proboszcz wie, czego chce i przede wszystkim jest otwarty na ludzi, chce być z nimi i dla nich pracować. Bez względu na funkcję, czy jest ona związana z religią, czy też nie. Myślę, że jeśli jest się dobrym dla ludzi, to można doczekać się z drugiej strony tego samego. Czy Radawnica to dobre miejsce na ziemi? Ja się tutaj urodziłem i tutaj umrę. Dla mnie z pewnością jest to dobre miejsce. Jeśli znalazłyby się osoby, które chciałby tutaj zamieszkać, zainwestować, nie miałbym nic przeciwko temu. To z pewnością przyczyni się do naszego rozwoju. Skoro mowa o rozwoju, co nowy rok budżetowy przyniesione Radawnicy? Tak naprawdę niewiele. Ta główna inwestycja ze strony gminny - remont Kościelnej - została odłożona. Chciałbym jednak, aby udało się dokończyć chodnik do boiska, chociaż małymi krokami. Dziś mówi się wiele o bezpieczeństwie, nie da się tego zrobić, nie oddzielając pieszych od jezdni. Rozmawiała Klaudia Siekańska[[/pay]] Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za komentarze Internautów do artykułu: Tu się urodziłem, tutaj umrę. Jeżeli uważasz, że komentarz powinien zostać usunięty, zgłoś go za pomocą linku "zgłoś". Zawsze miło udać się w rodzinne strony, do miejsca swojego urodzenia. Wracają wtedy wspomnienia z dzieciństwa i młodości, kiedy mieszkało się w domu swoich rodziców razem z rodzeństwem. Były to dzięki Bogu czasy spokojne, nie naznaczone co prawda nadzwyczajnym dostatkiem materialnym, ale też były wolne od głodu lub innych nieszczęść, przed którymi chronił nas Pan Bóg. Myślę, że każdy z nas na dźwięk miejscowości, w której się urodził, reaguje zawsze z nutką wzruszenia, bo to po prostu nasza rodzinna wioska czy miasto – miejsce naszego dzieciństwa i młodości. Mamy je zresztą zapisane we wszystkich naszych dokumentach. Nie sposób zapomnieć tej nazwy, tak jak nie można zapomnieć daty swoich urodzin. To są elementy, które nas identyfikują i czynią nas osobami powiązanymi nie tylko z czasem, ale i przestrzenią. Różne są zresztą te drogie nam miejsca. Urodziliśmy się wszak w tak różnych częściach świata czy naszego kraju, ale dla każdego z nas miejsce urodzenia jest najmilsze i najbliższe sercu. Czasem żartuję, że urodziłem się nie w czepku, lecz w Chełmie i moje rodzinne miasto na Lubelszczyźnie kojarzy się ludziom raczej z hełmem – twardym, żelaznym okryciem głowy żołnierza na wojnie. Tak wygodnie jak w czepku pewnie nie było, choć i ten czepek to pojęcie, które należy traktować bardziej metaforyczne niż dosłownie. Kiedy jednak zdarza mi się pojechać do mojego rodzinnego miasta, to zawsze jest to trochę nostalgiczna podróż, a także okazja do spotkania z moimi dwiema siostrami i ich rodzinami, które żyją nadal w miejscu naszego dzieciństwa. Ostatni weekend spędziłem z kolei w Gdańsku, gdzie jako pastor zostałem zaproszony do pierwszego zboru baptystycznego, by tam na porannym niedzielnym nabożeństwie wygłosić kazanie. Ten wyjazd był dla nas z żoną miłą okazją do spotkania niektórych naszych przyjaciół i kolegów, z którymi przed laty spędzaliśmy wakacje na chrześcijańskich obozach dla młodzieży. Uczyliśmy się wtedy o Bogu i o nawiązywaniu z Nim osobistej i szczerej relacji, śpiewaliśmy młodzieżowe pieśni, uczyliśmy się śpiewać na głosy w organizowanych na tych obozach chórach młodzieżowych. Z niektórymi kolegami spotkaliśmy się po latach, więc wspomnieniom z naszej młodości nie było końca. Dla mnie jednak ta wizyta w gdańskim zborze była szczególnie wzruszającym przeżyciem i powrotem do przeszłości. Stało się tak dlatego, że niemal pięćdziesiąt lat temu, jako 18-letni chłopak, brałem udział w wakacyjnym obozie dla młodzieży, który tam się wtedy odbywał. Był to jeden z wielu obozów letnich, w których wcześniej i później uczestniczyłem, ale ten gdański z lipca 1970 roku pozostał dla mnie szczególnie ważny i do dziś wręcz niezapomniany. Otóż w ostatnich dniach tego spotkania młodzieży odbywała się tzw. ewangelizacja, czyli rekolekcje dla młodych ludzi, których było wtedy około 100 osób. W czasie ostatniego wieczoru pastor głoszący Słowo Boże zaapelował do nas młodych, abyśmy podjęli decyzje oddania swojego życia Jezusowi Chrystusowi jako osobistemu Zbawicielowi. Pan Bóg w bardzo silny sposób dotknął wtedy mojego serca, umysłu i woli i wtedy poruszony w duchu powierzyłem całe swoje przyszłe życie Bogu, stając się Jego naśladowcą – świadomie i z własnego wyboru. Pan Bóg wzbudził we mnie najpierw pragnienie pokuty, czyli wyznania swoich grzechów, a kiedy to zrobiłem we łzach, bardzo szczerze i serio, wtedy odczułem w sercu Boże przebaczenie i narodziłem się na nowo dla Niego. Postanowiłem odtąd żyć dla Jego chwały, a nie dla własnych celów i pragnień. To był dla mnie niezapomniany i przełomowy moment osobistego nawrócenia, który totalnie i na zawsze odmienił moje życie. I tak trwam w tym przymierzu z moim Panem aż do dzisiaj. Takim również chciałbym pozostać aż do końca moich dni, bo wtedy w Gdańsku obiecałem to Jezusowi. Kiedy więc znalazłem się po latach na tym miejscu, gdzie duchowo narodziłem się dla Boga, wzruszenie ogarnęło moje serce i tym przeżyciem podzieliłem się ze słuchaczami mojego niedzielnego kazania. Dla mnie bowiem Gdańsk jest kolebką mojej duchowości, miejscem mojego duchowego urodzenia. Tak więc powiadam, że jestem człowiekiem, który urodził się dwa razy. To moje przeżycie i doświadczenie ma zresztą silny i bezpośredni związek z nauczaniem samego Pana Jezusa, który kiedyś powiedział do Nikodema, bogobojnego i powszechnie szanowanego nauczyciela w Izraelu, takie słowa: „Ręczę i zapewniam, kto się nie narodzi na nowo, nie może zobaczyć Królestwa Bożego”, a potem Jezus dodał z naciskiem: „Musicie się na nowo narodzić” (Ew. Jana 3,3 i 7). Ten imperatyw, czyli nakaz ma swoje ponadczasowe i wciąż aktualne znaczenie. Życie z Bogiem według przykazań i nakazów Jezusa nie może być kwestią wyłącznie naszych tradycyjnych przyzwyczajeń, mglistych deklaracji i powierzchownych wyznań wiary, lecz głęboko przeżytym nawróceniem od życia w grzechu i obojętności wobec Boga do życia pełnego wiary, miłości oraz posłuszeństwa i poświęcenia życia Chrystusowi. Ta przemiana duchowa czyni wielką różnicę w naszym życiu, w naszej pobożności, w naszym stylu życia i naszej moralności. Stajemy się wtedy naprawdę dziećmi Bożymi (1 List Jana 3,1) i przyjaciółmi Jezusa (Ewangelia Jana 15,14-15), a nie tylko nominalnymi, niepraktykującymi chrześcijanami. Przy tym musimy pamiętać o jednym: nawrócenie człowieka dzieje się wyłącznie z powodu łaski i miłości Boga do nas wszystkich bez wyjątku. To jest wielka prawda i wciąż aktualna nadzieja dla tych, którzy jak dotąd urodzili się tylko raz. Warto o tym poważnie pomyśleć, a potem zapragnąć nowego narodzenia. pastor Andrzej Seweryn (@ Ja jestem Breslauer, ty jesteś wrocławianin - powiedział dr ze Stuttgartu, kiedy siedzieliśmy w rodzinnym domu. Jego i jesteś Dolnoślązakiem?" - usłyszałem nagle niespodziewane pytanie, które rzucił z wysokości rowerowego siodełka - przejeżdżający obok - redaktor "Tu się urodziłem" - zdążyłem odkrzyknąć. "To napisz o tym" - redaktor i jego rower byli już po drugiej stronie sam na sam z tym nieoczekiwanie postawionym pytaniem. No, niezupełnie sam. Pchałem przed sobą wózek z półtorarocznym wnuczkiem, który także tu się urodził. Ale on, przynajmniej na razie, nie zastanawiał się, kim jest i kim się czuje?No właśnie, jak często zadajemy sobie pytanie o własną tożsamość, w sensie geograficznym, etnograficznym, prawnym, kulturowym itp.? Chyba nie za często. Uważamy bowiem na ogół ową (taką czy inną) przynależność za oczywistość. Nie musimy się nad tym zastanawiać. Ale to pytanie przytoczone na wstępie przypomniało mi od razu, w pierwszej reakcji, w pierwszej myśli pytanie podobne sprzed wielu lat: czy nie obawiasz się tu mieszkać, tu układać swoje dalsze życie? To był przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Przez kilka tygodni z racji wakacyjnej pracy przebywałem w towarzystwie aktorów z Warszawy. Próbowali uświadomić mi, że mieszkać we Wrocławiu, to mieszkać "na bombie", że tylko patrzeć, jak wrócą tu Niemcy. Jednakże ani przed tymi rozmowami, ani po nich, ani przez chwilę nie miałem takich obaw. Kilkanaście lat później gościłem w domu, starszego ode mnie o lat co najmniej dwadzieścia, Niemca, który w latach trzydziestych pomagał swemu ojcu ten dom budować! To było dobre spotkanie. Teraz przypomnę tylko pointę tej wizyty: "Ich bin Breslauer. Du bist wroclawianin" (Ja jestem Breslauer, ty jesteś wrocławianin) - powiedział dr ze Stuttgartu, kiedy siedzieliśmy vis a vis we wspólnym, rodzinnym domu. Jego i Jestem wrocławianinem, mieszkam od urodzenia w tym samym domu, tu kończyłem wszystkie etapy edukacji, tu były (i są) moje kolejne miejsca pracy, z Uniwersytetem Wrocławskim na czele. Tu prowadziłem - mam nadzieję - twórcze dysputy z wrocławskimi pisarzami i grafikami, tu zdarzyły się moje najpiękniejsze chwile młodości we wrocławskim Teatrze Kalambur, oczywiście poza pierwszą i trwającą nieprzerwanie do dziś miłością. Tu urodziły się moje dzieci i moje wnuki - niejako owoce tejże patriotą wrocławskim, denerwują mnie komunikacyjne problemy Wrocławia i z dumą patrzę na coraz więcej piękniejszych zakątków mojego miasta. Miałem i mam nadal okazje bywania w wielu urokliwych miejscach, z dala od Wrocławia, z dala od Europy nawet. Ale wszelkie pobyty, jeżeli przedłużają się ponad 2-3 tygodnie stają się udręką. Myślę już tylko o powrocie do domu, na Biskupin, do więc także na Dolny Śląsk? Oczywiście tak, to determinuje geografia. Ale jakoś "na co dzień" owe szersze konotacje nie przychodzą nam do głowy. Nie ma w nas tradycji podkreślania przynależności do grupy regionalnej. No, może poza Kaszubami, góralami czy Górnoślązakami. Ale tu już sam język oznacza wyraźnie przynależność. A "nasz" język? "Lwowski", "wileński" - język rodziców, którzy przybyli tu 60 lat temu? To odległa przeszłość, która tylko w niektórych programach kabaretowych bywała synonimem "Dolnoślązaka".Póki co, dorasta na tych ziemiach trzecie pokolenie. Czy ja i moi rówieśnicy, czy moje dzieci i ich rówieśnicy - czujemy się Dolnoślązakami? Tak, to dobre i pewnie ważne pytanie. Ale do czego zmierzające? Czy nie jest po części próbą utrwalania w nas, trochę w tempie przyśpieszonym, pewnych przekonań? A przecież "nie przeskoczymy" historii i nie możemy udawać, że jej nie było. Oczywiście, sam fakt urodzin TU, na Dolnym Śląsku, jakoś "automatycznie" wyznacza przynależność: jestem Dolnoślązakiem, urodziłem się na ziemi dolnośląskiej. Ale rozumiem, że w tym tytułowym pytaniu idzie o coś więcej. Czy jednak 60 lat życia tutaj, a w gruncie rzeczy 40 lat w jako takiej samoświadomości kulturowo-społecznej, wystarczy do z głębi serca płynącego przekonania - jestem Dolnoślązakiem? Nie dopiero od paru lat zaczęto propagować ową regionalną przynależność - "zDolny Śląsk" na przykład, to dopiero od niedawna. Zaraz, zaraz. Przecież sam z dumą i satysfakcją trzy lata temu przykleiłem na szybie samochodu nalepkę z czarnym orłem i napisem "Dolny Śląsk"! I może nie tkwi to jeszcze we mnie (w nas?) tak mocno, jak w sercu i duszy Niederschlesier - budowniczego i pierwszego właściciela mojego domu, ale... jeżeli bycie wrocławianinem, i w pełni za takiego się uważając, oznacza także bycie Dolnoślązakiem, to następnym razem, jak będzie mnie mijał na rowerze redaktor powracający z targu staroci (nie tylko dolnośląskich), odkrzyknę: "Tak. Jestem Dolnoślązakiem!".dr Andrzej Krupski, absolwent polonistyki, kierownik literacki ST "Kalambur", kieruje działem dystrybucji w Odra Film. Pierwszy raz wziąłem harmonijkę do ręki w szkole podstawowej. Głupia sprawa, mieliśmy ubikację, której okna wychodziły na podwórko. Jak prawie w całym Bytomiu i to ze wszystkich stron było zabudowane przez inne ...Pierwszy raz wziąłem harmonijkę do ręki w szkole podstawowej. Głupia sprawa, mieliśmy ubikację, której okna wychodziły na podwórko. Jak prawie w całym Bytomiu i to ze wszystkich stron było zabudowane przez inne kamienice. Ot, taki plac. Siedziałem na parapecie tego okna i dmuchnąłem w harmonijkę. Dźwięk, który usłyszałem, jego echa odbite od ścian, pogłos... po prostu mnie poraziły. To wrażenie nie opuszcza mnie do dziś - wyznaje Andrzej Kucelman, muzyk z Chorzowa, jednak dzieciństwo i młodość spędził w Bytomiu. Grać nauczył się sam - ze Pierwszymi utworami, które opracowałem, były "Szumi dokoła las" i "My ze spalonych wsi". Było to raczej rzępolenie niż gra. Proste melodie grane w taki sposób, że pożal się Boże. Ale ludziom się podobało. W szkole zawodowej grywałem na akademiach, to z kolei podobało się nauczycielom. I tak jakoś leciało - zawodem pana Andrzeja jest tokarz - frezer. Zaraz po zawodówce poszedł do wojska. Uciekał ze służby aż trzy Co parę miesięcy przenoszono mnie, miało to zapobiegać samowolce. Ale wojskowy dryg nie był dla mnie. I tak więcej czasu grałem, niż ćwiczyłem musztrę. Przez to miałem areszt i dosługę - wojsku znalazł pracę w swoim zawodzie. Pracował w nim przez 13 lat. Ale jednocześnie muzyka nie dawała mu Wieczorami grywałem w knajpkach. Moim ulubionym miejscem był bytomski klub Exlibris. To była prawdziwa baza. Można śmiało powiedzieć, że jam session do rana to był weekendowy standard. Czasem za muzykowanie płacili, a innym razem postawili piwo. I tak to szło, od soboty do soboty - połowie lat 90. rzucił pracę. Od tego czasu żyje z muzyki. Grał i nagrywał między innymi z Ryczącymi Dwudziestkami, Januszem Żywcem i Józefem Skrzekiem. Koncertował prawie w całej Polsce. Jednak jego głównym źródłem dochodu jest muzykowanie na To po prostu uczciwy układ, ja gram, a jak komuś się podoba, to mi zapłaci. Ważne jest, żeby znaleźć miejsce, w którym instrument dobrze brzmi. Takich miejsc szuka się na jednej ulicy nawet kilka dni. Świetne są wszelkiego rodzaju przejścia podziemne, ale tam zazwyczaj chodzi mało ludzi. No, chyba że jest to dworzec PKP w Katowicach...Jedynym problemem jest to, że instrumenty są nietrwałe. Najwyżej wytrzymują trzy Dopóki gram standardy, to harmonijka stroi długo. Ale kiedy tylko trochę mnie poniesie i zaczynam improwizować, to wyciągam z niej takie brzmienia, że najzwyczajniej w świecie się rozstraja. a im tańsza harmonijka, tym szybciej "pada". a ja gram na najtańszych...Polecane ofertyMateriały promocyjne partnera

tu sie urodzilem tu sie wychowalem